Jerzy Tadeusz Mróz, Z cyklu "Miejsca" 03

piątek, 28 czerwca 2013

Kolor

Szykowałam się od dłuższego czasu do napisania porządnej rozprawy o kolorze.
Rozprawa miała być tylko dla mnie, dla uporządkowania myśli i wiedzy na temat. Miała uzbroić mnie w umiejętność opowiedzenie o kolorze bez żadnych wizualnych przykładów.
Niemniej jednak, po napisaniu i zebraniu wszelkich informacji postanowiłam zrobić do koloru aneks.
Aneks zamieszczam poniżej :)

Jako, że jestem artystką, studentką grafiki, patrzę na problematykę koloru przez pryzmat własnych prac. Konfrontując je z wiedzą oraz upodobaniami kolorystycznymi jakie posiadam zastanowił mnie pewien fakt. Pracuję w zupełnie innej palecie barw, niż ta która mi odpowiada u innych artystów.
Przepadam za tak zwaną szlachetną paletą kolorów, gdzie tony są mocno przełamane, brudne, niejednoznaczne.
Na myśl przychodzi mi ten okres pogodowy, kiedy jesień jest już ciężka, miasta i wsie są nagie, wszelkie życie obumiera i zwalnia, a każdy byt wyczekuje już tylko zimna. Mgła, wilgoć, ciężkie kroki, przytłumione światło, przebijające się przez spowalniające czas opary.
W tle rozpościerają się bure szarości, światło nie nasyca już nieba ołowiem, raczej będzie to przytłumiony grafit. Zgniłe zielenie, też są innym odcieniem gnicia niż miesiąc wcześniej, nie przywodzą na myśl wody, tylko bliższe są ziemi, brązom. W końcu za chwilę zamienią się w zmarzniętą grudę, bądź jeśli zdążą to w proch. Brak nasycenia potęguje rozbielenie świata w mgle, która go osnuwa. Z tej mgły i z tych mlecznych braków kontrastu formułują się bardzo płynne przejścia kolorystyczne pomiędzy kształtami. Nic nie jest wyraźne, wszystko jest powolne, nawet kolor zatapia się w czasie, jakby ukazywał się na rozciągniętych kliszach, z których każda nakłada się na kolejną i rozpuszcza jej bezpośredni wydźwięk. Od rozbielenia, do ciężkich szarości popołudnia, które również rozciągnięte, zagarnia sąsiadującą z nim dzienność. Noc jest cięższa, bardziej głucha, szczelnie wypełniona przez przydymione pomarańcze latarń, bądź żółcienie nabierające odcienia gołębiej szarości.

Taka jest paleta barw, którą lubię się otaczać, nad którą lubię myśleć i pracować, jednak efekty mojej pracy, nawet w otoczeniu tej złamanej szlachetności są zaskakująco wiosenne.

Zauważyłam u siebie tendencje do bardzo soczystych zieleni. Wszelkie soczystości też muszą być przełamane, ale są świeże, często chłodne i przede wszystkim lekkie.
Jeśli zieleń, to albo taka, którą spotkać można w świeżych, drobnych listkach drzew, jeśli chłodna, to ma w sobie coś szmaragdowego. Brązy, sąsiadujące z zieleniami nabierają niebieskawych odcieni, przy odpowiednich proporcjach zamieniają się w bardzo wiosenno-letnie szarości.
Krzykliwość używanych przeze mnie róży, czerwieni i oranży mnie najczęściej przeraża, podobnie jak kanarkowość żółcieni.

Niemniej jednak, zbierając to wszystko razem doszłam do bardzo pozytywnych wniosków dotyczących swojej osoby i swojej twórczości, jakkolwiek udana, bądź nie udana by była. Moja ekspresja jest bardzo bajkowa, optymistyczna, ale nie naiwna. Działa energetyzująco, wśród odbiorców, z tego co zdołałam zaobserwować wywołuje uśmiech, nie zamyślenie.

Moje życie umysłowe zatem odmienne jest od mojego życia artystycznego, i razem się uzupełniając tworzą pełnię, której mi przez cały czas w życiu brakło.
Pojmowałam kategorie myślenia i twórczości osobno, a gdy udało mi się wreszcie nawiązać pomiędzy nimi połączenie, okazało się, że wyszło mi z tego twórcze myślenie, które przydaje się we wszelkich dziedzinach, którymi się zajmuję i zamierzam poznać.

8 komentarzy:

  1. pewnie lubisz obrazy, które maluje Vilhelm Hammershoi :)
    mnie również odpowiada bardzo ten typ, tak obrazowo opisywany przez ciebie. ale jednocześnie nie stronię od kolorów skrajnie różnych, agresywnych, od zamierzonego kiczu,
    od przekoloryzowania. i również podobają się mi ciepłe, nastrojowe, blade, zgaszone, rozjaśnione, jakby dzieło było jedynie szkicem stworzonym muśnięciem tych eterycznych barw. moja natura jest bardzo złożona, wiele rzeczy pozornie się (nie tylko) estetycznie wykluczających jest bliskich memu sercu i upodobaniom. nie ma w tym nic złego, jakby niektórzy chcieli, zarzucając mi niekonsekwencję.
    nie lubię szufladkowań, niczego, ani ludzi i samego siebie również.
    to zabija indywidualność.
    "jestem artystką"- mnie nie przychodzi tak łatwo nazwanie siebie samej tym mianem. uważam, że niczego jeszcze takiego nie dokonałam, to dla mnie duże słowo. Artysta.
    albo po prostu moje podejście jest zbyt sztywne. po prostu nie lubię ani zbytniego przeceniania siebie, ani niedoceniania. czy też chodzi o innych, czy swoją własną osobę.
    jak ty się do tego zapatrujesz? jestem ciekawa.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie przepadam za Vilhelmem Hammershoi. Kolorystyka trafia w sedno moich upodobań kolorystycznych, ale tematyka prac jest zbyt jednostajna.
    Niestety stawiam na różnorodność, mając pełną świadomość, że pewne zapatrzenie, czy zgłębianie jednej tylko dziedziny jest świadectwem dojrzałości a nie nudy ;p
    Oczywistym jest, że cierpię na podobną estetyczną "niekonsekwencję" co Ty. Podobnie, nie cierpię szufladkowania, aż do przesady, którą i tak uważam za bardziej uzasadnioną niż szufladkowanie. Swoją drogą, to nie musi być to przecież niekonsekwencja, tylko w pełni logiczne i zrozumiałe reagowanie na dane bodźce w danym czasie. Jedna rzecz może nam się podobać z tych względów, kolejna z zupełnie innych, nawet jeśli są bardzo odmienne, a kolejna rzecz dopiero nam się spodobać, to chyba kwintesencja człowieczeństwa a nie niekonsekwencja np estetyczna.

    Co do artysty, to w moim słowniku nie figuruje jako duże słowo. Nie ma czego się bać, nie ma czemu nie dorastać. "Artysta" to dla mnie stan umysłu, a nie ilość czy jakość dokonań twórczych.
    Też się nie czułam artystką jakiś czas temu właśnie ze względu na skromny warsztat, czy małą ilość prac. Nie czułam się jakbym czegokolwiek w życiu dokonała, ale dzisiaj również niczego jeszcze nie dokonałam.
    Nie zmienia to faktu, że cały czas nad sobą pracuje. W skali tylko mojej osoby, dokonałam od tamtego momentu do dzisiaj bardzo dużo.
    Czuję się zatem nie artystką dlatego, że ktokolwiek mnie tak nazwał, tylko dlatego, że moja chęć do ekspresji swojej osoby i moja praca nad tym, by była to ekspresja jak najbardziej udana tak chcą.

    OdpowiedzUsuń
  3. co do Hammershoi'a własnie chodziło mi o typ kolorystyczny, nie tematyczny, mój błąd, że zapomniała klarowniej się wypowiedzieć. czasem jednak trzeba się rozmieniać na drobne, aby zostać należycie zrozumiałym.

    "Niestety stawiam na różnorodność" dlaczego niestety? to jak najbardziej w porządku. i mam wrażenie że mnie postrzegasz za kogoś, co absolutnie się poświęca jednej jedynej tematyce, dlaczego podpowiedz mi, mogę mieć takie wrażenie, czy ono jest słuszne?

    co do miana 'artysty', może się nim zechcę nazwać niebawem, bez jakiegoś wewnętrzny zażenowania.
    pośród wielu przywar ludzkich, jedną z tych których najbardziej nie lubię jest nadęcie, rozbuchane ego tych którzy samozwańczo nazwaliby się królami świata, bez uzasadnienia działa na mnie odpychająco.
    twoje uzasadnienie na samomianowanie się "artystką" uważam jednak za słuszne.

    OdpowiedzUsuń
  4. no i tu też ja się nie wyraziłam jasno ;D "niestety stawiam na różnorodność". Wiesz, u siebie poniekąd to postrzegam jako wadę, ale tylko u siebie, bo wiem z czego wynika. Z chaotyczności, nieogarnięcia, słomianego zapału i nieumiejętności dokańczania postawionych sobie zadań ;) Sama chęć do szerokich horyzontów myślowych i rozwoju idącego w różnych kierunkach jest najlepsza na świecie ;D

    I gdybym myślała o Tobie jako o kimś, kto się poświęca jednej tematyce, to nie pisałabym, że podobnie jak Ty nie lubię szufladowania (i cały wywód dotyczący szufladkowania). Raczej się z Tobą łączę w tym względzie, a to co nas na pewno odróżnia to autorytety/idole, nie wiem jak ich nazwać. Może po prostu chęć przyjrzenia się pewnym artystom, zrozumienia ich?
    Tu proszę o wyjaśnienie, bo ja tak nie mam.

    Do artysty jako artysty warto zatem podejść bez uprzedzeń. To całkiem przyjemne czuć się takim, w swojej małej, ale bardzo ważnej skali.

    Bufonom i nadętym bucom mówimy stanowcze nie!

    OdpowiedzUsuń
  5. generalnie o nic innego mi nie chodziło, na co obecnie mi teraz odpisałaś w drugiej części komentarza.
    względem tego "jarania się" kimś/kimkolwiek, bo takie miałam wrażenie, że odnosisz się tego z wielkim zdystansowaniem, a wręcz jakimś rodzajem pogardy.
    widać, wrażenie mylne. no ale tak to jest, kiedy komunikujemy się przez kabelki, wtedy łatwiej o jakieś nie zrozumienie się.
    uff. cieszę się, że jednak tak uważasz, jak uważasz.
    ze wszystkim. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Twój opis kolorów przemawia do mnie bardziej niż niejeden obraz.
    Rzeczywiście, jest w barwach coś takiego, że jeżeli ktoś umiejętnie ich używa (albo jeżeli same z siebie stanowią jakąś wyjątkowa kompozycję - przyroda jest w tej kwestii mistrzem wręcz niekwestionowanym), to jakby 'wychodzą z pola widzenia', zahaczając o jakieś głębsze odczucia nie mające nic wspólnego ze wzrokiem. A co do różnic w postrzeganiu kolorów 'własnych' i 'cudzych', osobiście otaczam się zimnymi, nasyconymi barwami, najchętniej jasnymi szarościami i błękitami albo granatami i ciemnomorskimi odcieniami niebieskiego i zielonego, a o dziwo uwielbiam obrazy Chagalla własnie za żywą paletę barw, bardzo daleką od moich upodobań.
    P.S.
    Cieszę się, że znalazłam kolejną emigrantkę ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Twój opis mi się bardzo podoba. Też lubię barwy kojarzone z jesienią, ale tak, jak i Tobie "wypadają" one bardzo wiosennie - czy to chodzi o wnętrze czy o ciuchy. Moja paleta to jednak sprane jasne barwy, rzadziej ciemne, takie edwardiańskie ;) Wszystkie odcienie zieleni, pomarańcze, korale, czerwienie i fiolety.

    To, co napisałaś jest bardzo intuicyjne i skojarzyło mi się z dziełkiem Goethego. Interesujesz się kolorologią :D też bardziej kognitywistycznie, naukową teorią kolorów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolorem interesuje się patrząc przez bardzo różne pryzmaty. Zaczęłam dość standardowo, od Marii Rzepińskiej "Historia koloru". Był to pewien punkt honoru, który pragnęłam zaliczyć przed dostaniem się na ASP, tuż po maturze. Za Rzepińską doszło kilka książek o malarstwie Niderlandzkim, o charakterystyce Baroku, później ta dojrzalsza, późniejsza twórczość Beksińskiego, w formie własnej analizy.
      Nadal jednak były to wyłącznie przykłady malarskie, więc po dostaniu się na astronomię postanowiłam zainteresować się naturą światła.
      Mało jednak tej wiedzy przyjęłam, była bardzo powierzchowna i sprowadzała się do długości odpowiednich fal, lub wpisaniu odpowiednich liczb w photoshopie.
      Później miałam bardzo szaloną fazę zakochania w kognitywistyce, która rzecz jasna pchnęła mnie w ramiona neuroestetyki, ale nadal brakło mi nieco szerszego podejścia do koloru. Z jednej strony przeżycia wewnętrzne, kulturowe wartości pewnych kolorów (symbolika barw to też bardzo ciekawa sprawa, na przestrzeni czasu i różnych kultur), z drugiej strony światło barwne, sama fizyka, czy też chemia koloru, i tu znów, bardzo ciekawe historie użycia, czy powstania pewnych pigmentów, no i rzecz jasna próba wyjaśnienia wewnętrzych przeżyć estetycznych w sposób kognitywny.

      Niemniej jednak, szukam dalej ;)

      Usuń