Jerzy Tadeusz Mróz, Z cyklu "Miejsca" 03

sobota, 4 stycznia 2014

Nowy Krok

Rozbiłam się jeszcze przed Nowym Rokiem na bardzo wiele kawałków, z których to zamiatam się w chwili obecnej na szufelkę i staram ulepić w Nowe Lepsze Jutro.
Nie marzę rzecz jasna o żadnej idylli, o żadnej ostatecznej formie w której miałabym pozostać, raczej o odcięciu zbędnych gałązek, by moje życie było bardziej kwitnące.

Uderzając we wszelkie krzywe zwierciadła, w jakich moja twarz się zbyt długo odbijała, mogę sobie pogratulować podjęcia kilku ważnych decyzji, mających na celu znalezienie wyjścia z labiryntu luster. Nie chcąc być wręcz śmiesznie enigmatyczną powiem wprost: życiowa stabilizacja.
Jak się ma ona do luster? Ma się ona bardzo konkretnie do twarzy, która się w lustrze odbija. A że ze swoim odbiciem czułam się dość niekomfortowo mniej więcej od momentu, w którym rozpoczęła się kalendarzowa jesień, postanowiłam skorzystać z pewnej cykliczności i doprowadzić w starym roku do końca sprawy, które wymagały dokończenia, natomiast Nowy Rok rozpocząć od magazynowania sił na dokończenie spraw, które nie mogły zostać zakończone wcześniej i z całym dobrodziejstwem inwentarza, zabrać się za realizację tego, co przewidziałam na rok 2014.

Obiecałam sobie, że od tego roku przestanę się przyznawać ile mam lat, pomimo tego, iż nikt w mój wiek nie wierzy (dowód osobisty poproszę ;))*

Myśląc wcześniej o wieku, który przy najbliższych urodzinach przekroczę, czyli 25, miałam wizję zgoła odmienną od tej, która wykluła się z rzeczywistości.
Nie narzekam, wręcz przeciwnie, czuję się swoją sytuacją pozytywnie zaskoczona. Liczyłam na coś zupełnie innego, ale wynikało to niestety z iddylicznych wyobrażeń o ćwierćwieczu, jako o momencie w którym wszelkie kucyki pony i książę z bajki, oraz w końcu księżniczka, zaczynają żyć długo i szczęśliwie.
Na całe szczęście, nie ma żadnych kucyków, księcia ani ja też nie jestem księżniczką. Jestem autonomicznym bytem walczącym o samoświadomość i niezależne bytowanie.

Nie będę się zwierzać z podjętych decyzji dotyczących mojej przyszłości, póki nie wprowadzę ich w życie, ale za to mogę się zwierzyć z pewnych już zakończonych działań, czy też zmian, które okazały się dla mnie niezbędne. Natrafiłam też przy okazji dobudowywania do własnej konstrukcji pewnych elementów, na cegiełki całkiem niespodziewane, a tak radosne i potrzebne, że aż wstyd, że sama ich nie wymyśliłam ;)

Taką niespodziewajką jest rodzeństwo, które rodzinnie spodziewamy się powitać w naszych progach na wiosnę, bliźniaki, parka ;D
Sytuacja dość niezwykła; nie spodziewałam się rodzeństwa w tym wieku, a tym bardziej nie spodziewałam się po sobie takiej radości! Do myśli o własnym potomstwie odnosiłam się zawsze sceptycznie i muszę przyznać, że przy okazji tego wydarzenia, które staje się na moich oczach, coś we mnie pękło.
Przełamałam własną blokadę wiążącą się z osiedleniem się, zakorzenieniem, umiejscowieniem się w świecie, byciem istotą bardziej wspólnotową i przede wszystkim rodzinną, dbającą, opiekującą się, troszczącą.
Nie zmienia to na razie nic w kwestii chęci posiadania dzieci, ale sam fakt, że pojawią się one w moim życiu w postaci rodzeństwa wyryło we mnie bardzo pozytywy kanion, całkowicie nieznanych mi do tej pory emocji.
Wpłynęło to na fakt, że przeżyłam zeszłoroczne już Święta zupełnie inaczej niż do tej pory. Okres pomiędzy Świętami a Nowym Rokiem nabrał nagle dla mnie znaczenia. Sensu jako takiego szukać nie musiałam, ale o zupełnie nowy wymiar przeżywania tego czasu rozbija się ów niuans.
Po śmierci mojej babci, seniorki rodu, nie mogliśmy wspólnie znaleźć języka, w którym byśmy się cieszyli z faktu, że jesteśmy rodziną. W tym roku nastąpiła zmiana, która mam nadzieję stanie się tendencją i próbą konstruowania własnej tradycji rodzinnej wpisującej się w kulturową.

Jeśli już jestem tak bardzo prywatna, to dodam jeszcze, że rozstałam się ze swoim lubym. Rozeszliśmy się bardzo pokojowo, jak ludzie dojrzali. W tym właśnie punkcie, muszę nam pogratulować.
Obyło się bez dramy, wzajemnych żali i wyszukiwania drzazg nawzajem w oczach.
Mamy ze sobą niezły kontakt, wspieramy się, i póki co, jest po prostu dobrze.

Dlatego pomimo ogólnego rozbicia, czuję się ze swoim odbiciem w lustrze całkiem zgodna. Pokonałam wraz z nadejściem Nowego Roku kilka ważnych barier, które blokowały mnie na tyle skutecznie, że wplątałam się w jakąś agoniczną wręcz niemoc. Jedna taka, kolejna i wszelkie wtóre, aż w końcu rozplątać się było ciężko i znaleźć koniec, którym można by zacząć wyplątywać z kłębku.

Mam zatem swój labirynt, mam swoją Ariadnę, Minotaura nie spotkałam jeszcze.
Wywróżono mi na ten rok taką oto triadę: sukces, doświadczenie i popularność.

Nie podchodząc do wróżby zbyt poważnie, za to do postanowień nieco poważniej, życzę sobie i Wam w tym roku szczęścia. Tylko tyle, tak jakoś banalnie, ale naprawdę nic lepszego nie przychodzi mi do głowy w ramach końca i początku ;)
A jako zodiakalny baran, końce i początki mają dla mnie szczególne znaczenie ;D


* specjalnie dla Ciebie Absyncie ;D

środa, 4 grudnia 2013

Lustro

Zastanawiając się nad własną tożsamością, nad zadowoleniem z własnego ja, dużo uwagi poświęcamy kreowaniu wizerunku, odpowiedniej wersji siebie, z którą bylibyśmy zgodni. Możemy skupiać się na poszczególnych fragmentach naszej osobowości, naszego rozwoju umysłowego, nad doborem pasującego ubioru, wyrażającego się bardziej bądź mniej formalnie, w zależności od funkcji społecznych jakie pełnimy.
Wszystkie te aspekty, jak i mnóstwo innych, które by można zawrzeć w chęci wyrażenia siebie, swojej osobowości, swojej autonomicznej tożsamości mają odbicie w naszej twarzy.
Jak postrzegamy własną twarz?
Wizerunek drugiego człowieka jest nam niezmiernie bliski. Czy jest to realnie istniejący człowiek z którym mijamy się w tłumie, czy też twarz modelki na bilbordzie, który napotykamy w drodze do pracy, oba te wizerunki skupiają naszą uwagę. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do obecności drugiego człowieka, że nawet nie chcąc go widywać, jesteśmy skazani na automatycznym skupianiu na nim wzroku. Przyjmuje się, że 90% naszej uwagi skupia drugi człowiek, z czego 90% jego twarz i kolejne 90% z tych dziewięćdziesięciu jego oczy. W swoim lustrzanym odbiciu najbardziej bezpośrednio na linii naszego wzroku znajdują się nasze oczy. Niemniej jednak, to na patrzymy w pierwszej kolejności, zależy od nas samych, od naszych kompleksów, czy aktualnych potrzeb przyjrzenia się sobie. Poczucie własnego ciała jest zupełnie niewspółmierne do miejsca jakie zajmuje ono w przestrzeni. Jesteśmy uwrażliwieni na czucie poszczególnych partii ciała w różnym stopniu.
Twarz, jest jednak dość wyjątkowa, bo nie dość, że ją czujemy, skupia się na niej nasza atencja, to jeszcze odbieramy każdy bodziec inaczej niż w reszcie ciała. Uderzenie w policzek prędzej odbierzemy jako poniżenie naszej godności niż gdybyśmy dostali cios w ramię.
Chcąc dobrać odpowiedni wizerunek, pasujący do naszej osobowości, prędzej jesteśmy w stanie przełamywać pewne opory manipulując ubraniem na naszym ciele, niż manifestując wyraźny makijaż twarzy, czy ozdabiając ją np nietypową biżuterią.Odważając się na coraz to ciekawsze manifestacje własnej osobowości manipulujemy nie tylko poczuciem wewnętrznej spójności, pewnej spontaniczności wyboru, czy wręcz przeciwnie, świadomym ignorowaniem potrzeby wyrażania się wizualnie, ale też chęcią przyciągnięcia na siebie spojrzenia innych. Wiadomo przecież, że nasza atrakcyjność interpersonalna nie jest związana mocno z naszą atrakcyjnością zewnętrzną, co do której pojawia się tyle samo spekulacji, co do piękna jako takiego w ogóle.
Jedni będą opowiadać się za symetrią i biologicznym dążeniem do posiadania zdrowego potomstwa, które z większym prawdopodobieństwem będziemy mieli z osobnikami zdrowszymi, czyli bardziej symetrycznymi, mniej zdeformowanymi. Inni, za nic mając sobie prawa natury, będą doszukiwać się atrakcyjności drugiego człowieka w jego tendencji do przełamywania własnych uwarunkowań i interpretowania się w sposób asymetryczny. Mimo wszystko, będę za symetrią, bo ona nawet jeśli na pozór jest niewidoczna, nadal występuje jako kontekst, jako odpowiednia proporcja pewnych składników. Decydując się na asymetryczną grzywkę, decydujemy się właściwie na to, jak ona będzie wyglądać w kontekście całej naszej twarzy, a nie jako dopinka, której będziemy mogli się przyjrzeć w dowolnym momencie posiadania lub nie posiadania danej fryzury.
W tym punkcie chciałabym zmierzać powoli do konkluzji, jaka nasunęła mi się w rozważaniu nad twarzą.
Kluczowe znaczenie dla owej konkluzji będzie miała symetria właśnie, a co za tym idzie lustro.
Skupiając tyle uwagi na własnej twarzy, mając poczucie, że jest integralną, najbardziej namacalną i podstawową częścią naszego wizerunku, jedyne co o niej możemy powiedzieć, jedną wiedzę jaką o jej wyglądzie posiadamy na co dzień jest ta, jak nasza twarz odbija się w lustrze.
Czy ktokolwiek z nas, widział kiedyś swoją twarz? Nikt przecież, o ile nie udało mu się wyjść z siebie w sensie dosłownym, nie przenośnym.
Jak wiele zależy od miejsca naszego ciała, którego nie możemy bezpośrednio zaobserwować. Jest naszym centrum, bazą postrzegania świata, gdyż w twarzy umiejscowione są nasze oczy. Organ odbierający bodźce ze świata i organ zwracający w największym stopniu ludzką uwagę.
A znamy swoje oczy, tylko z odbicia w lustrze.

czwartek, 21 listopada 2013

Helios

Drugim po wodorze najlżejszym pierwiastkiem występującym na Ziemi jest hel. Pomimo tego, iż w kosmosie cieszy się niesłabnącą popularnością, to na naszej rodzimej planecie jest go stosunkowo mało. Jeśli go kojarzymy, to głównie z promieniotwórczością, albo wpływem na odkrycie wieku Ziemi czy też Słońca, bądź jako próba odpowiedzi na pytanie, skąd Słońce bierze energię by świecić?
Helios, podobnie jak nasze Słońce, stanowił dla greków źródło życia, światła. Czysta, nigdy nie kończąca się energia. Opoka, na której można budować cywilizację. Pewność, że jutro też nieboskłon przemierzy rydwan, dzięki któremu życie będzie mogło trwać.
W poszukiwaniu swojego Heliosa wybrałam się do biblioteki. Zamysł słuszny, ale miejsce niewłaściwe. Odpowiednią lekturę znalazłam u siebie w biblioteczce.
Sięgnęłam na półkę, zdmuchnęłam kurz, odlepiłam od siebie sklejone kartki i rozpoczęłam kolejny dialog z poznawaniem swoich sił witalnych.
Jak na fizyka przystało, przyznaję się do popierania teorii głoszącej jakoby czas był względny. Mogę to udowodnić w dwojaki sposób. Po pierwsze na nic zdają się tłumaczenia, że wyszłam za późno z domu, kiedy kwadrans akademicki już minął i wykładowca zerka uważnie na listę, pytając jak się nazywam (a z racji na wyjątkowe imię, nie mogę pozostać anonimowa, choćbym nie wiem jak bardzo się starała). Po wtóre, gdy zabrakło mi czasu, na cokolwiek poza nauką i pracą, okazało się, że mam go całe mnóstwo, na udzielanie się towarzysko, czy szukanie innych rozrywek, trzymających mój wszechświat w równowadze.
I tymże sposobem, doszłam do wniosku, że masa, ma jednak kluczowe znaczenie dla energi. Cała masa obowiązków, może być utożsamiana z całą masą energii, którą jesteśmy w stanie produkować, by obym obowiązkom sprostać.
Jako istota bardzo ciepłolubna, ze względu na wiecznie zmarznięte kończyny, mogę się pochwalić, że ostatni miesiąc, wyjątkowo ponury i dżdżysty spędziłam na ogrzewaniu dłońmi skostaniłych mas powietrza. Z ręką na sercu, przez moje dłonie, przez całe wręcz ciało, przepływa bardzo pozytywna energia, będąca mi najlepszym jesiennym sprzymierzeńcem.
Jak to się wszystko ma do helu? Sama sobie jestem słońcem. Będąc upierwiastkowioną częścią wszechświata, jestem w stanie wytworzyć tyle ciepła ile potrzebuje.
Ma to bardzo wiele wspólnego z motywacją. Naprawdę warto poświęcić czas, by zdążyć przed wyjściem z domu spojrzeć w lustro. Nie musi to być poranek, możemy spojrzeć w lustro nawet po powrocie, ale z założeniem, by pogratulować czegoś swojemu odbiciu.
Jako hel, mogę jedynie dodać od siebie, że nadal borykam się z ogromnymi przeciwnościami wynikającymi bezpośrednio z mojej natury. Udało mi się uniknąć swojej helicznej identyfikacji tylko dlatego, że hel jako pierwiastek, jest chemicznie nieaktywny. Nie dość, że nie daje się złapać w związki z innymi pierwiastkami, to jako lżejszy od powietrza umyka najprędzej.


niedziela, 3 listopada 2013

Tabula rasa

Najważniejszą częścią pracy twórczej jaką wykonuje przy danym dziele, jest dialog pomiędzy mną a białą kartką papieru. Dla niektórych liczy się najbardziej sam akt twórczy, epicentrum procesu powstania dzieła, nie jej przeszłość w postaci idei, nie przyszły rezultat, ale sama kreacja, czymkolwiek by nie była. Próbowałam zrozumieć ten typ artysty, podejść do siebie nieco z dystansem, otworzyć się na nowe działania twórcze, ale w konsekwencji wyszła mi z tego całkiem zgrabna pętla wokół własnej szyi, gdyż zaczęłam sam akt analizować.
Ja, kartka papieru, tu się czuję spełniona. Idea dojrzewająca w wyobraźni, różne przekształcenia i algorytmy, które umysł wykonuje, by doznać w końcu efektu aha. Kiedy już osiągnę ten pułap, sam zapis jest kwestią formalności. Owszem, mogę dokonać pewnych poprawek, ale jeśli pomysł okazał się fiaskiem, nie umiem go ulepszyć, muszę zacząć od początku proces myślenia, analizy, koncepcji, po to, by dać kolejne gotowe dzieło. Dzieło równe jest dla mnie działaniu, tylko wtedy, jeśli jest to moje działanie umysłowe, w pocie czoła kreowana wizja, koncept doskonalony za pomocą wizji i abstrakcyjnych i całkowicie wirtualnych przekształceń. Muszę przyznać, że z perspektywy studentki ma to ogromną wręcz wadę w postaci niewidocznego progresu. Nie przynoszę prac, dopóki nie mam ich skończonych w głowie. No i mogę przecież do pracowni przyjść ze swoją głową, ale jakże gęsto musiałabym się tłumaczyć z jej zawartości i wierzcie, lub nie, nie każdy chce takich wyjaśnień słuchać, wolą widzieć efekty. Jest to całkowicie zrozumiałe, nie mogę nikogo za to winić, ewentualnie mieć nadzieję, na nieco elastyczności i wyrozumiałości. Najczęściej jednak muszę się tłumaczyć i stresować, że nie zdążę, że deadline tuż tuż, że koniec świata. Uciekam wtedy do innych światów, najczęściej wirtualnych.
Zastanawiając się, skąd we mnie tyle różnorodnych biegunów, natrafiłam w końcu na wyjaśnienie, które dość logicznie tłumaczy mnie z samej siebie. Przecież ja się idealnie wpasowuje w typ osobowości INTP.

Jeśli nie wiecie czym są typy osobowości Carla Junga, ani jak jego koncepcje rozwinęły Panie Mayers i Briggs, to polecam przeczytać:

http://en.wikipedia.org/wiki/Myers-Briggs_Type_Indicator
http://www.myersbriggs.org/my-mbti-personality-type/mbti-basics/the-16-mbti-types.asp

A co wy myślicie o takiej klasyfikacji? Gdzie byście się sami ulokowali?


EDIT: Uważam ten edit za niezbędny. Podrzucone przez facebook, zrobione przed chwilą. Zachęcam do zabawy:

http://www.gotoquiz.com/which_philosopher_are_you

Wyszło mi, żem W.V.O Quine łamany na późnego Wittgensteina :D

A Wy?

piątek, 1 listopada 2013

Roztrojenie jaźni

Jeśli bym miała podzielić jakoś swój mózg, to na pewno nie byłby to podział na półkule. Już kiedyś tutaj zahaczyłam o temat podzielności uwagi (http://gruszko.blogspot.com/2013/08/podzielnosc-uwagi.html), i z nowymi przemyśleniami chciałabym się do niego odnieść.

Niespecjalnie też do mnie przemawia podział na humanistów i ścisłowców, gdyż brzmi tak samo nienaturalnie, jak podział na brunetów i blondynów. Pomimo iż dążymy usilnie do poznania i określenia niepodzielnej, podstawowej cząstki subatomowej z której zbudowana jest cała materia, to jednak pragnę zauważyć, jako że nadal jej nie znamy (nie możemy być pewni, czy znamy i czy kiedykolwiek poznamy) wszystko co nas otacza możemy swobodnie traktować jako powstałe, będące lub stające się domieszkami różnych, złożonych struktur. Zatem pomimo iż założyć możemy, że zarówno bruneci i blondyni, ścisłowcy i humaniści składają się z tego samego, to jednak całe bogactwo możliwości, jakie daje nam natura możemy swobodnie nazywać różnorodnością. W tejże różnorodności podział na to co czarne i białe jest w moim odczuciu sztuczny.
Nigdy się nie czułam tylko artystką, bądź humanistką, a kiedy już napotykałam kolejną przesłankę, że jednak w gruncie rzeczy, lepszy ze mnie teoretyk niż praktyk, to nagle dostawałam niezbite dowody na to, że właściwie to mogę przefarbować włosy na blond i jeśli tylko będę je farbować przez dostatecznie długą ilość czasu, to będę mogła się nazywać blondynką, będę mogła się z blondynką utożsamiać. No bo kto mi zarzuci, że moja szafa jest w większości czarna? Ubieram się cały czas w czerń, ale czy ktokolwiek kto nie widział mojej szafy jest w stanie stwierdzić, czy większość jej zawartości to jednak nie białe koszule?
Nie jestem zatem artystką, mimo iż się nią bardzo mocno czuję, staram się czuć, bardzo się z artystką utożsamiam, jak tworzę. Dopiero od tego roku studiuję filozofię, ale zdążyłam się już w ciągu tych dwóch miesięcy zgodzić z Kazimierzem  Ajdukiewiczem, że będąc chemikiem, kończąc pracę o 16stej, i idąc do domu, przestaję być chemikiem i jestem mężem a także i ojcem, natomiast wychodząc z wykładów z filozofii i udając się do domu i wchodząc do niego nawet, nie przestaję być filozofem. Byłam przecież filozofem wtedy jeszcze, kiedy wybrałam, że nim nie będę. Kiedy stałam po maturze przed wyborem studiów i wybrałam astronomię.
Czy jestem zatem astrofizykiem? Nie jestem, studia przecież przerwałam, nikt o zdrowych zmysłach, nie dałby mi prowadzić poważnej pracy naukowej w obserwatorium, jako że nie ukończyłam studiów i ukłoniwszy się w kierunku ASP wypięłam się jednocześnie na cały wydział Fizyki.
Dla zachowania wewnętrznej równowagi pomiędzy różnymi odmianami mocy, stając pomiędzy byciem rycerzem Jedi czy Sithem jestem w nie lada kropce. No bo przecież żeby zachować wewnętrzną spójność, żeby się ze sobą zgadzać, będę skakać z kwiatka na kwiatek, będę jedną ręką czytać artykuł o andronach a drugą malować obraz. Wiem też, że nie mogąc wiecznie siedzieć okrakiem na płocie, muszę się w końcu zdecydować kim tutaj być i jak jednocześnie być kimś zupełnie przeciwnym. Jak to zrobić, żeby nikt się nie połapał, żeby wilk syty i owca cała i żeby bilans energii we wszechświecie pozostał nienaruszony?
Jeśli bym miała wybrać, dookreślić się na tyle, by wrócić do studiowania astrofizyki, to musiałabym jednocześnie, w całkiem osobnym wymiarze, być tylko i wyłącznie panią grafik, tworzącą kolejny cykl ilustracji.
W gruncie rzeczy opowiem się tutaj po stronie fizyki twierdząc, że nie doświadczyłam żadnych mistycznych przeżyć w rozmowie ze sobą z innego wymiaru. Takiej rozmowy nigdy nie było i wątpię bym mogła sobie chociażby wyobrazić jak ta rozmowa miałaby wyglądać. Nie mogę nawet nakreślić odpowiedniego scenariusza, zatem nie mogę też mieć przeczucia, czy ja jestem czy nie jestem w innym wszechświecie. Jeśli zatem jestem spakowana do 3 ziemskich wymiarów, to czy mam wystarczającą ilość czwartego wymiaru by spróbować być jednocześnie artystką, humanistką i ścisłowcem?

Jeśli bym miała w swoim życiu tą możliwość podzielenia swojego umysłu, to nadal nie będzie to podział na półkule. Jestem wybitnie praworęczna, nie umiałabym sobie lewą ręką wytrzeć brody upaćkanej ketchupem. A tak właściwie, to najbardziej lubię jeść frytki z majonezem.

czwartek, 24 października 2013

Słowo

Rozpoczynając studia filozoficzne, spodziewałam się ataku na swoje jestestwo ze strony wszelkiej maści nieznanych mi nurtów, czy odłamów filozofii, może nazwisk (jako, że pamięć do nazwisk mam dziurawą jak kocioł), wykładowców tyranów, nieprzychylnej społeczności akademickiej, wreszcie dziekanatu, braku czasu, skrępowania wynikającego z wrodzonej nieśmiałości, czy też potworów umysłowych, które lubią wyskakiwać spod kamieni, wtedy, kiedy na ziemi pełno pożółkłych liści. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie słowa.

Pierwszy przywitał nas cytat z Dantego, wypowiedziany ustami jednego z doktorów:
"Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy [tu] wchodzicie". Nadzieję porzuciłam jeszcze przed wejściem do wejścia, więc nie zostałam zaskoczona nagle brakiem nadziei. Drugą oznaką zbliżających się groźnych wydarzeń była myśl, skierowana w stronę Pań siedzących w sali wykładowej, wypowiedziana bez cienia uśmiechu myśl, że kobieta w filozofii jest nieszczęściem, przyczyną wszelkich groźnych wypadków; w których konsekwencje, jak mniemam, zaplątani jesteśmy po dziś dzień, skoro i ja czułam na plecach oddech zbliżającego się szaleństwa.
Coś jest na rzeczy, coś było na rzeczy, kiedy biegając w zaułkach licznych korytarzy wsuwałam się bezszelestnie na zajęcia, nieśmiało usiłując pojąć, co też się może stać? Od drzwi do drzwi, od buczka do buczka trafiłam w końcu na wykład, na którym zostałam porażona słowem.
Słowo. Język, jako fundament i jako klucz otwierający wszystkie drzwi, w tym drzwi do uwikłania takiego, że żaden klucz już nie pomoże.
Właściwie to jakby się zastanowić, od czego tak naprawdę się zaczęło, to wychodzi na to, że na początku było słowo, a słowo było u Boga i Bogiem było słowo. W wyniku fatalnego splotu niefartów, którego przyczyną musiała być kobieta! Bóg, będący słowem zstąpił z niebios i pomieszał ludziom języki. Chcąc działać wspólnie, drążąc kamień, wspinając się na chmury człowiek został pokarany słowem. Czym to słowo jest, skoro ma być tą kością niezgody rzuconą pomiędzy kulturę?
Spór chyba najczęściej toczy się pomiędzy tym, które słowo jest bardziej żywe, to w dialogu czy to pisane. Może istnieją pewne półśrodki, jakieś niedokonane śmierci, kiedy to na wpół żywe słowo wskrzeszane jest gdzieś pomiędzy przekazem ustnym a niewerbalnym? Komunikat jako całość nie zna samego słowa. Jak to nieszczęścia, chodzi zawsze stadami. Swoją drogą, jak można twierdzić, że słowu pisanemu nie towarzyszy żaden dźwięk? Słyszeliście kiedyś siebie jak pisaliście coś? Długopis, pióro, klawiatura, wszystkie one wydają dźwięk, jak piszemy. To ma być ta przewaga, ta fala pomiędzy ustami a uchem?
Może w takim razie nie chodzi o sam zapis, który przecież nie może zawisnąć w powietrzu pomiędzy komunikatorami. W dialogu wysyłamy sobie słowa, upakowane w bardzo zgrabne komunikaty. Jedna paczuszka, kolejna, i kiedy już odpakujemy wszystkie papierki w które opakowane jest słowo, zostaje nam sens. Czy sens zatem jest tym słowem, o które się tutaj rozchodzi? W takim razie dlaczego przekaz pisany, opakowany w różne owijki miałby mieć mniejszą wartość niż przekaz ustny, kiedy to ów sens żyje i rozgrywa się pomiędzy umysłami.
Słowo. Dlaczego pomiędzy umysłami nie miałby się rozgrywać równie owocny dialog w słowie pisanym, kiedy wysyłamy sobie w słowa opakowane sensy na czatach, mailowo, smsowo? Moim zdaniem, zarówno tu jak i tam mamy opakowania, tylko że w jednym przypadku są to pudełka a w innym papier. Kolejność przypadkowa.
Nie zgodzę się z nikim, kto twierdzi, że jestem mniej żywa pisząc niż mówiąc. Dopóki żyję, jestem żywa, kropka. Rozgrywam, przetasowuje, porządkuje, komunikuje, i na Boga, na Słowo! Na pewno nie mogę być przyczyną wszystkich nieszczęść.

czwartek, 10 października 2013

Życie studenta

Pewnie znacie wszelkie żarciki o studiujących dwa kierunki. Te poniżej może i nie są mojego autorstwa, ale za to są moim udziałem:

 - muszę odwiedzić wydział Fizyki i powiedzieć o moich doświadczeniach w zakresie zagięcia czasoprzestrzeni
 - zaobserwowałam bardzo przykre skutki teleportacji podczas jednej z prób przedostania się z jednej Uczelni na drugą
 - we wtorki nie mam okienek na jedzenie, a w środy, na jedzenie i sen
 - mam całe mnóstwo półtorej godziny czasu w piątki, więc może jakiś dodatkowy fakultet?
 - ciekawe co mówi podręcznik do savoir vivre, kiedy na jedną grupę chcą się przepisać jednocześnie: młoda mama, studiujący dwa kierunki, dojeżdżający z sąsiedniego województwa. Kto komu ustępuje pierwszeństwa?
 - Dzień dobry Panie Dziekanie, czy mógłby Pan podpisać zgodę na cud? Napisałam stosowny wniosek, potrzebuję tylko Pańskiej zgody.. etc

Wszystko rzecz jasna wywróciło się do góry nogami. Kiedy myślałam, że jestem pierwszą studentką na świecie, której nie pokrywają się dwa plany z dwóch różnych Uczelni, oba kierunki postanowiły wprowadzić "kosmetyczne zmiany", które rozwiały moją idyllę zanim się jeszcze zaczęła.
Niemniej jednak, wykorzystując wszelkie znane mi zasoby perswazji, chwytów erystycznych, znajomości, wspierana odrobiną szczęścia, udało mi się zaprowadzić ład w mojej galaktyce.

Jestem zatem całkiem szczęśliwą, całkowicie niewyspaną, wiecznie w biegu, wiecznie zaczytaną studentką dwóch najlepszych na świecie kierunków.. a przynajmniej tych w ścisłej czołówce.
Rzucona w wir pracy, gonitwy, deadlineów, stresu, czuję się w końcu na miejscu.

Obiecałam sobie rozpoczynając blogowanie tutaj, rozkręcić się nieco w tym miejscu, a nawet jeszcze nie rozpakowałam wszystkich kartonów, nie poprzybijałam gwoździ i nie powiesiłam na nich obrazów.
Właściwie to wszędzie jestem takim przeprowadzkowym bytem, koczującym pomiędzy jednym unikiem a drugim, czekającym aż nadarzy się okazja, by się rzucić w inne lokum, inne dziedziny. Stara już i niedołężna, schorowana! A nadal ten króliczek na horyzoncie kusi i wyprowadza w coraz to nowe pola. Obiecywać nie będę, że to blogowe poletko w końcu odchwaszczę, zasieję i podlewać będę, bo będę, tylko nie wiem jeszcze kiedy.
W każdym razie, jestem, żyję, stęskniłam się, czasu!

czwartek, 26 września 2013

Życie studenta

Mam już plan na oba kierunki studiów i niczego więcej nie mogłabym chcieć od obu.
Nie pokrywają się w ogóle, godziny sensowne, miejsce na dojazd i posiłki, brak bzdurnych okienek, większe okienka dokładnie tam gdzie potrzebuje, podział na dni cięższe i luźniejsze, praktycznie dwa dni wolnego od nauki (włączając niedzielę). Jednym słowem, jestem przeszczęśliwa ;D

Dodatkowo sesje mi się ze sobą nie pokrywają, a wyjazd na narty planowany na przyszły rok od zeszłego roku przypada dokładnie na tydzień bez zajęć na jednym kierunku i sesję poprawkową na drugim.

Czy mogło być piękniej?
Nie mogło. Dlatego już zaczynam się zastanawiać, co pójdzie nie tak ;)

wtorek, 17 września 2013

wypoczynku brak

Idą goście, drzwi otwórzcie się na oścież!

Przyszli goście, przyszli i zabrali siły witalne potrzebne do cieszenia się z powrotu do pracy i nauki.
Cóż takiego mogło mi się przytrafić, co uniemożliwiłoby mi pracę?
Choroba rzecz jasna.

Byłam bardzo chorowitym dzieckiem.  Przeszłam kilka poważnych operacji, które dały mi nieopisaną wręcz nieprzyjemność spędzenia wielu miesięcy w szpitalach. W konsekwencji, unikam szpitali jak ognia, lekarzy i regularnych przeglądów również, do swojego ogólnego stanu zdrowia podchodzę zatem bardzo nieodpowiedzialnie, lekko kpiąco, mając nadzieję, że nie wywołam tym wilka z lasu.
Otóż, właśnie wywołałam.

Będąc z Wami kompletnie szczera, po prostu się boję.
Jak na złość, złapałam zapalenie oskrzeli, więc niezbędne badania będę mogła zrobić dopiero po wykurowaniu się.
Nie było jeszcze na tym blogu wpisu marudzącego. Nie są chyba zbyt popularne. Nie widziałam byście Wy takie zamieszczali.

Czy popadnę w nadmierną dramaturgię jeśli przywołam jeszcze jeden fragmenty z Kalibra? Dwa symbole, "+ i -"

Rozumiem, że ten minus musi równoważyć całe dobro, którym była naładowana po przyjeździe z wypoczynku. Dlatego tagiem jest wypoczynku brak, mimo iż naprawdę bym wiele dała za to, bym mogła nie leżeć w łóżku, nie zamartwiać się zdrowiem, tylko w pełni sił witalnych popracować sobie. Ot, tego mi było potrzeba do pełni, to byłby ten czynnik sprawiający, że nie mogłabym uwierzyć we własne szczęście.
Póki co, czekam, dopełniam formalności Uczelnianych, szykuję się psychicznie na długie i szczęśliwie zdane sesje, kucyki ponny, i tak dalej.

Na razie jednak, nie mając więcej danych, jestem nieco bez wyjścia. Drzwi zamknięte.

czwartek, 12 września 2013

Wypoczynek

Tuż po przyjeździe z gór, zostałam na powrót wtłoczona w cywilizowaną rzeczywistość. Jej niewątpliwą zaletą jest praca.
Przyznam szczerze, że osiągnęłam punkt, w którym przesyciłam się wypoczynkiem i zaczął mi on szkodzić bardziej niż pomagać.
Odczuwam zatem bardzo przyjemne zmęczenie. Najwyraźniej stworzona jestem do wysiłku. O ile jest wynikiem własnej motywacji a nie przymusu, to jestem gotowa przyjąć na siebie naprawdę wiele; lubię ten stan.

Zdjęcia bez obróbki. Jako nieszanujący się grafik wrzucam zatem surowiznę prosto z aparatu tachanego po Tatrzańskich szczytach.








środa, 14 sierpnia 2013

podzielność uwagi





Mówi się, że kobiety posiadają zdecydowanie lepszą podzielność uwagi, niż mężczyźni.
Zetknęłam się z wyjaśnieniem tego faktu w taki sposób, że mamy genetyczny sonar przystosowany do tego, by wyłapywać wiele rzeczy dziejących się jednocześnie w otoczeniu naszym i naszego potomstwa, po to rzecz jasna, żeby się nim lepiej opiekować.
Idąc tym torem myślenia, albo nie jestem kobietą, albo jestem w takim razie wyjątkiem.
Jedyną rzeczą, która leżała u mnie w pobliżu podzielności uwagi jest nawyk czytania kilku książek. Rzecz jasna, nie jednocześnie, lecz naprzemiennie. Jedna godzinka tej, dwa rozdziały tamtej, jeden wątek trzeciej, by powrócić do konkluzji zawartych w pierwszej lekturze. Nie ma to żadnego związku z podzielnością uwagi, ale z brakiem chęci skupiania się dłużej na jednym temacie.
Czytanie po kilka książek jest dość popularną cechą, i na szczęście nikt nie myślał, a przynajmniej ja się nie zetknęłam, by przyporządkowywać tą cechę konkretnej płci.

Wracając jednak do podzielności uwagi, spotkałam się również z inną opinią na jej temat. Podzielność ta miałaby być nie umiejętnością skupiania uwagi na kilku czynnościach jednocześnie, lecz umiejętnością dostatecznie szybkiego skakania pomiędzy różnymi czynnościami. Nie rejestrowania ich i analizowania jednocześnie, tylko bardzo szybkiego przeskakiwania pomiędzy jedną informacją a drugą.
Nie jestem w najmniejszym stopniu specjalistą od biologicznych uwarunkowań naszego mózgu, by móc jednoznacznie stwierdzić, że teza brzmi prawdopodobnie, nie umiem jej poprzeć naukowymi argumentami. Jakiekolwiek by były nasze zdolności poznawcze, muszę zatem zawierzyć własnym obserwacjom, mogącym się różnić od faktycznego stanu rzeczy.

Od zawsze będąc przekonaną o tym, że podzielność uwagi jest umiejętnością skupiania się jednocześnie i z takim samym zaangażowaniem na dwóch lub kilku czynnościach, byłam przekonana, że jestem pozbawiona tej umiejętności.
Jakby jednak patrzeć przez pryzmat takiego punktu widzenia, w którym podzielność uwagi jest umiejętnością manipulacji pomiędzy danymi czynnościami, to mogę zaliczyć tą cechę na poczet przeze mnie posiadanych.
Potrafię się skupić dostatecznie mocno na jednej czynności, by pozostałe nie przeszkadzały mi jej wykonywać. Umiem się uczyć równie owocnie w ciszy, jak i przy muzyce. Potrafię słuchać muzyki idąc przez miasto całkowicie ignorując świat dookoła, nie wiedząc jak się znalazłam na drugim końcu miasta (ale mi umiejętność ;D). Bardzo źle sobie radzę w dyskusji w większym gronie, pochłonięta bowiem wymianą zdań z jedną osobą, jestem głucha na argumenty innych. Wreszcie, nie wiedząc czy ma to jakikolwiek związek, umiem spać przy zapalonym świetle, na imprezie, czy też w pustym, ciemnym mieszkaniu, będąc równie bardzo wyspaną w każdej sytuacji.
Niemniej jednak, dotyczy to tylko czynności, które sama wykonuje. Wiecie, typ obserwatora, który najlepiej działa z ukrycia i w niejakim oddaleniu od wydarzeń.
Jaka jest więc rola zaangażowania umysłu w tym dostatecznie szybkim przeskakiwaniu pomiędzy czynnościami?
Dlaczego nie zabierając głosu w dyskusji mogę w spokoju słuchać całości?

Jak myślicie. Czym jest owa podzielność uwagi. Jakie są wasze spostrzeżenia? 



niedziela, 21 lipca 2013

Zwykły post

Tak się tylko przypominam, że żyję. Właściwie to przypominam się sobie samej. Bardzo zmitrężyłam ostatnimi czasy, dwa miesiące przepłynęły przez palce i z ręką na sercu stwierdzam, że na pewno nie były to moje palce; przecież bym zauważyła!

Dziś naszła mnie myśl, że strasznie się zrobiłam tendencyjna. Moje wakacje spędzę wraz z lubym połowicznie nad morzem i w górach. Kilka dni wdychania jodu dla alergika takiego jak ja, to stanowczo za mało jak na jeden rok. Góry zaś by pamiętać cały czas o drodze. Nie szczyty, tylko droga.
Plany zatem wyjątkowo niewyjątkowe i cieszy mnie to zarazem i smuci.
Żeby być wypoczętą muszę być aktywna, więc dobrze, że chociaż mamy możliwość zaplanować sobie powietrza i strumieni, niedobrze, że na resztę pomysłów i marzeń braknie możliwości.
Równoważąc jodowe zdroje przerzuciłam się na malarstwo olejne, wyjątkowo smrodliwe w stosunku do pozostałych.

Ale miałam ja o swoich niepokojach związanych z kilkoma poczynionymi przeze mnie wyborami, więc:

a) studia filozoficzne
b) zajęcia jogi
c) wegetarianizm

Spośród wyżej wymienionych, wszystkie podpadają pod wybory, których bym się po sobie nie spodziewała i potwierdzają one prawdziwość stwierdzenia: nigdy nie mów nigdy.
Wyjątkowo mięsożerny fizyk lubujący się w grach zespołowych, ewentualnie sztukach walki postanowił być metafizycznym, zielonym joginem.
I gdzie tu tendencyjność i konsekwencja?
No właśnie pytam się ja, czy aby na pewno, czy może w strachu przed unikaniem wszelkich schematów zapędziłam się w zbytnie przywiązywanie do nich wagi i schematu nigdzie nie ma, a nawet jeśli jest, to jest nieistotny?
Przy silnej potrzebie z zeszłego tygodnia o ponownym zrobieniu sobie dredów powiedziałam, hola! W szarawarach śmigam, muzyka folkowa i etniczna jest mi bliska, wszelkie zioła obce mi nie są, ale no żeby ja? Naprawdę?
Czy ja się aby na pewno poznaję w lustrze?




piątek, 28 czerwca 2013

Łańcuszek

Nigdy nie brałam udziału w łańcuszkach i prosiłam o brak nominacji.
Przełamałam się jednak jakiś czas temu, w ostatnim czasie z przyjemnością odpowiedziałam na niezwykle ciekawie postawione pytania, które sklonuję poniżej.
Skąd idea?

"Nominacja do LIEBSTER jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nominacji należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga który Cię nominował."

Niestety nie posiadam 11 osób, które bym mogła nominować, więc łamiąc zasady, zapraszam do zabawy wszystkich, w tym Ciebie Absyncie, autorkę nietuzinkowych pytań ;)
Odpowiedziałam już w komentarzach pod Twoim wpisem, ale nie wszyscy tam musieli zaglądać, więc odpowiem też tutaj, do wglądu:

Pytania absyntowe:
1. Z czym kojarzą Ci się muchomory? :D
2. Z czym kojarzy Ci się absynt? :D :D
3. Strzyga czy rusałka? :D
4. Co na śniadanie jedzą krasnoludki? :D
5. Czy istnieje elf bagienny? :D

druga część pytań, już bardziej na serio:
6. Przyroda - tylko życie biologiczne, chemiczne fajerwerki itd. czy nadajesz temu inne znaczenie?
7. Czy w Twoim otoczeniu, w rodzinie opowiadało się (nie czytało) tradycyjne bajki, ludowe "opowieści", legendy?
8. Archetypy Junga, który przemawia do Ciebie najbardziej - niewinny, sierota, wędrowiec, wojownik, męczennik, mag? A może wolisz po prostu trickstera? :)
9. Jaką postać z "mitologii"/demonologii słowiańskiej kojarzysz najlepiej?
10. Baśń (bajka) z dzieciństwa, która zapadła Ci w pamięć.
11. Czy wierzysz w absyntowe wróżki? :D :D :D

Odpowiedzi gruszkowe:
1. No teraz, to prawie już tylko z Absyntovą ;)

A wcześniej kojarzyły mi się z pewną leśną przygodą, którą przeżyłam jako smark. Byłam na obozie dla zuchów w pobliżu jakiejś wsi w województwie lubelskim (tylko tyle pamiętam). Obóz umiejscowiony był w budynku publicznym, zapewne w szkole, a jako że były wakacje, to oddali nam go pod wynajem. Budynek stał obok ogromnego lasu, a wiecie jaki świat wydaje się ogromny oczami dziecka. Podzieleni byliśmy na małe drużyny wewnątrz zuchowej grupy i przyjaciółką z mojej drużyny wybrałam się w czasie wolnym na spacer po owym wielkim i zakazanym lesie. To nie był jeszcze czas telefonów komórkowych, żadna z nas nawet zegarka przy sobie nie miała, tylko swoje nogi i głowę. Spacer, jak się okazało, trwał 3 godziny, a to dlatego, że się zgubiłyśmy. Właściwie to sam fakt zgubienia się został przez nas zauważony dlatego, że zrobiłyśmy się głodne. Starając się odnaleźć ścieżkę prowadzącą do naszego budynku błąkałyśmy się letnim przepięknym popołudniem po urokliwym lesie, gdy w pewnym momencie napotkałyśmy wspaniałego, dorodnego muchomora leżącego na skraju jednej z nich. Urzeczone urodą owego, postanowiłyśmy się udać dalej ścieżką, którą on wskazywał i dobrze uczyniłyśmy, bo ścieżka prowadziła do celu ;)
Kurtyna.

2. Ze znienawidzonym przeze mnie anyżem, ale przede wszystkim z bohemą francuską, wzgórzem Montmarte, z bardzo gustownymi lampkami i łyżeczkami do picia, z zadymioną nocną kawiarnią, z domorosłymi artystami wystawiającymi się na małych francuskich ryneczkach, niestety nie ze Szwajcarią, a prywatnie to z szałwią

3. Oczywiście, że strzyga.
Przede wszystkim, to ze względu na swoje zęby. Po drugie to kocham stworzenia nieurodziwe. Po trzecie dlatego, że wg wierzeń właśnie przez swoją odmienność, brzydotę, wynaturzenie była tępiona, zabijana. A ja się, jak już wspomniałam wyżej lubuję we wszystkim co nie pasuje do reszty.
No i przywodzi skojarzenia wampiryczne, a na linii wilkołak-wampir jednak przeważa u mnie wampir.
Krew?

4. Jestem przekonana, że żywią się wyłącznie papierosami, dlatego, nigdy nie uda im się urosnąć. To mit powtarzany dzieciom, że żywią się jak ludzie bądź w innej wersji, że skoro są bajowe i pozytywne to nie mogą jeść nic szkodliwego. Aczkolwiek krasnoludkom tytoń nie szkodzi. Jeśli by analizować ich rynek gospodarczy, to pod względem ekonomicznym mogłoby konkurować z ludzkimi plantacjami tytoniu, no i nie każdy to wie, ale jakościowo ich wyroby przypominają fajkowe ziele hobbitów.

5. Ja myślę, że w mrocznej puszczy mnóstwo było bagien.
Poza tym skąd niby mają taką piękną cerę jak nie z błotnych maseczek?

6.Na przyrodę składa się u mnie wszystko, co Kant by określił mianem przyrodoznawstwa ;)

7. Nie, nawet się ich nie czytało.

8. A to pytanie jest o tyle ciekawe, że odpowiedzi na nie mogłabym udzielić w co najmniej kilka sposobów. Co znaczy przemawia do mnie, wolę?
Jeśli mam patrzeć przez pryzmat tego, co myślę o Jungu i o samej klasyfikacji, to podobnie jak przy każdym szufladkowaniu będę podejrzliwa, ale tylko dlatego, że dominuje u mnie wędrowiec ;) Sam fakt, że się automatycznie klasyfikuje działa tutaj jednak na korzyść.
Jeśli bym miała ocenić, która z postaci jest bardziej trafna, prawdziwa? To znów mogłabym podzielić. Najwięcej spotkałam w życiu sierot, nieco mniej niewinnych, ale jak już byli, to zapamiętałam ich dobrze, wędrowcy żyli często w swoich pustelniach, a jako że sama nim byłam/jestem to się mijamy, z wojownikami mam bardzo przykre wspomnienia, a czarodzieje, jako że najbardziej ich podziwiam i cenię, to relacje z nimi miałam również trudne ;P
Tutaj bym odpowiedziała tak, nie co mnie najbardziej przekonuje, tylko co najmniej - sierota.

Jeśli bym za punkt odniesienia miała brać siebie, to oczywistym jest, że wędrowiec, ale łamany ostatnio na czarodzieja. Udaje mi się kroczkami walczyć ze swoimi słabościami i ewoluować w wyższe stadium :)

9. Będzie ich kilka, i to tych typowych: baba jaga, wilkołak, wiedźma, bies, kikimora, mamuny, wampir, południca i północnica...
Najbardziej lubię dwie ostatnie.

10. Mały klaus i duży klaus, królowa śniegu, bajka iskierki

11. Nie muszę wierzyć, jako niewierny Tomasz potrzebowałam dowodu i oto mam, Absyntova przecież ;P

                                    (zdjęcie skradzione Absyntowej, przerobione przeze mnie)


Gruszkowe pytania:

1. Jaką masz grupę krwi ;D
(wyjaśnienie - pytam o to wszystkich, takie małe zboczenie)
2. Dlaczego wg Ciebie pamiętamy przeszłość a nie przyszłość?
3. Jesteś w stanie przypomnieć sobie jakąś spotkaną przez Ciebie dziurę czasoprzestrzenną bądź pętlę czasową i jeśli tak, to jak wyglądały?
4. Czas fizyczny czy metafizyczny?
5. W jaki sposób myślisz: słowa, obrazy, dźwięk, a może wszystko razem bez wyraźnej dominanty?
6. Najciekawszy sen, który przytrafił Ci się na jawie.
7. Jak interpretujesz napotkane w śnie kataklizmy pogodowe?
8. Czym się wyróżniałeś/łaś jako dziecko
(proszę nie pisać, że niczym, każde dziecko się czymś wyróżnia ;p)
9. Spróbuj opisać najpiękniejsze wrażenie kolorystyczne jakiego doświadczyłeś/łaś.
10. Jakie jest Twoje zdanie o neuroestetyce?
11. Przekonaj mnie, że piękno ma przewagę nad brzydotą. 


Kolor

Szykowałam się od dłuższego czasu do napisania porządnej rozprawy o kolorze.
Rozprawa miała być tylko dla mnie, dla uporządkowania myśli i wiedzy na temat. Miała uzbroić mnie w umiejętność opowiedzenie o kolorze bez żadnych wizualnych przykładów.
Niemniej jednak, po napisaniu i zebraniu wszelkich informacji postanowiłam zrobić do koloru aneks.
Aneks zamieszczam poniżej :)

Jako, że jestem artystką, studentką grafiki, patrzę na problematykę koloru przez pryzmat własnych prac. Konfrontując je z wiedzą oraz upodobaniami kolorystycznymi jakie posiadam zastanowił mnie pewien fakt. Pracuję w zupełnie innej palecie barw, niż ta która mi odpowiada u innych artystów.
Przepadam za tak zwaną szlachetną paletą kolorów, gdzie tony są mocno przełamane, brudne, niejednoznaczne.
Na myśl przychodzi mi ten okres pogodowy, kiedy jesień jest już ciężka, miasta i wsie są nagie, wszelkie życie obumiera i zwalnia, a każdy byt wyczekuje już tylko zimna. Mgła, wilgoć, ciężkie kroki, przytłumione światło, przebijające się przez spowalniające czas opary.
W tle rozpościerają się bure szarości, światło nie nasyca już nieba ołowiem, raczej będzie to przytłumiony grafit. Zgniłe zielenie, też są innym odcieniem gnicia niż miesiąc wcześniej, nie przywodzą na myśl wody, tylko bliższe są ziemi, brązom. W końcu za chwilę zamienią się w zmarzniętą grudę, bądź jeśli zdążą to w proch. Brak nasycenia potęguje rozbielenie świata w mgle, która go osnuwa. Z tej mgły i z tych mlecznych braków kontrastu formułują się bardzo płynne przejścia kolorystyczne pomiędzy kształtami. Nic nie jest wyraźne, wszystko jest powolne, nawet kolor zatapia się w czasie, jakby ukazywał się na rozciągniętych kliszach, z których każda nakłada się na kolejną i rozpuszcza jej bezpośredni wydźwięk. Od rozbielenia, do ciężkich szarości popołudnia, które również rozciągnięte, zagarnia sąsiadującą z nim dzienność. Noc jest cięższa, bardziej głucha, szczelnie wypełniona przez przydymione pomarańcze latarń, bądź żółcienie nabierające odcienia gołębiej szarości.

Taka jest paleta barw, którą lubię się otaczać, nad którą lubię myśleć i pracować, jednak efekty mojej pracy, nawet w otoczeniu tej złamanej szlachetności są zaskakująco wiosenne.

Zauważyłam u siebie tendencje do bardzo soczystych zieleni. Wszelkie soczystości też muszą być przełamane, ale są świeże, często chłodne i przede wszystkim lekkie.
Jeśli zieleń, to albo taka, którą spotkać można w świeżych, drobnych listkach drzew, jeśli chłodna, to ma w sobie coś szmaragdowego. Brązy, sąsiadujące z zieleniami nabierają niebieskawych odcieni, przy odpowiednich proporcjach zamieniają się w bardzo wiosenno-letnie szarości.
Krzykliwość używanych przeze mnie róży, czerwieni i oranży mnie najczęściej przeraża, podobnie jak kanarkowość żółcieni.

Niemniej jednak, zbierając to wszystko razem doszłam do bardzo pozytywnych wniosków dotyczących swojej osoby i swojej twórczości, jakkolwiek udana, bądź nie udana by była. Moja ekspresja jest bardzo bajkowa, optymistyczna, ale nie naiwna. Działa energetyzująco, wśród odbiorców, z tego co zdołałam zaobserwować wywołuje uśmiech, nie zamyślenie.

Moje życie umysłowe zatem odmienne jest od mojego życia artystycznego, i razem się uzupełniając tworzą pełnię, której mi przez cały czas w życiu brakło.
Pojmowałam kategorie myślenia i twórczości osobno, a gdy udało mi się wreszcie nawiązać pomiędzy nimi połączenie, okazało się, że wyszło mi z tego twórcze myślenie, które przydaje się we wszelkich dziedzinach, którymi się zajmuję i zamierzam poznać.

czwartek, 20 czerwca 2013

Wpis mający na celu reklamę i promocję obuwia.. wszelkiego. Tak właściwie to moich nowych sandałów.


Oto mój najnowszy zakup. Jest on dość nietypowy, dlatego, że zarówno moja szafa jak i obuwie były dotychczas utrzymane w kolorystyce dość ciemnej, wręcz czarnej. Jeśli nie ćwieki, to koronka, jeśli nie słupek to płaskie, jeśli nie jazzówki to japonki, jeśli nie elegancko to chociaż oryginalnie.

Nie wiem czy to jeden z dyskretnych objawów dojrzewania do myśli o nieuchronnym zbliżaniu się 30stych urodzin (które zaczęło ostatnio majaczyć na moim dwudziestokilkuletnim horyzoncie), czy następstwo kremowego nastroju, którego doświadczyłam po porannych zajęciach jogi, ale kupiłam obuwie dla siebie nietypowe. Jak widać na załączonym obrazku cieliste, nieformalne, na codzień, ale bez wszelkich udziwnień, na koturnie (ja na koturnie?), espadrylowate nieespadryle.
Tak teraz mi przyszło do głowy, że opiekowałam się ostatnio córeczką mojej przyjaciółki. 5 letnia, rezolutna, słodka dziewczyna, dla której jestem ciocią, więc może zakarbowałam sobie tę rolę cioci zbyt trwale i kupiłam obuwnicze odzwierciedlenie tego słowa?
Tak mi się mój nowy zakup kojarzy, pół żartem, pół serio, ale jestem w nim zakochana.
Są niezwykle wygodne, mięciutkie, dobrze wykonane, z mięciutkiej skórki, dodają mi kilku niezbędnych centymetrów, by nazywać się kobietą średniego wzrostu, no i przede wszystkim pasują mi do tej części garderoby, do której nie mogłam dobrać żadnych innych butów.
Jeśli miałyby być kolorem, to określiłabym je jako szare. Uwielbiam szarości. Zwłaszcza ostatnio.

Fotograf ze mnie marny, ale w czasie, gdy próbowałam zrobić sobie w nowych butach zdjęcie, odkryłam interesujące ujęcie, które nazwę artystycznym. Oto kilka przykładów:



 
Oto zaś dowód na to, że to ja jestem światłem:

  (nieudane zdjęcie tylko potwierdza boskość mojej osoby, będąc ze mną w oczywistym kontraście)

A tutaj za te wszystkie bluźnierstwa, od których mógłby mi kiedyś skołowacieć język (stukające w klawiaturę palce?), ja, zdekapitowana: