Jerzy Tadeusz Mróz, Z cyklu "Miejsca" 03

czwartek, 24 października 2013

Słowo

Rozpoczynając studia filozoficzne, spodziewałam się ataku na swoje jestestwo ze strony wszelkiej maści nieznanych mi nurtów, czy odłamów filozofii, może nazwisk (jako, że pamięć do nazwisk mam dziurawą jak kocioł), wykładowców tyranów, nieprzychylnej społeczności akademickiej, wreszcie dziekanatu, braku czasu, skrępowania wynikającego z wrodzonej nieśmiałości, czy też potworów umysłowych, które lubią wyskakiwać spod kamieni, wtedy, kiedy na ziemi pełno pożółkłych liści. Spodziewałam się wszystkiego, ale nie słowa.

Pierwszy przywitał nas cytat z Dantego, wypowiedziany ustami jednego z doktorów:
"Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy [tu] wchodzicie". Nadzieję porzuciłam jeszcze przed wejściem do wejścia, więc nie zostałam zaskoczona nagle brakiem nadziei. Drugą oznaką zbliżających się groźnych wydarzeń była myśl, skierowana w stronę Pań siedzących w sali wykładowej, wypowiedziana bez cienia uśmiechu myśl, że kobieta w filozofii jest nieszczęściem, przyczyną wszelkich groźnych wypadków; w których konsekwencje, jak mniemam, zaplątani jesteśmy po dziś dzień, skoro i ja czułam na plecach oddech zbliżającego się szaleństwa.
Coś jest na rzeczy, coś było na rzeczy, kiedy biegając w zaułkach licznych korytarzy wsuwałam się bezszelestnie na zajęcia, nieśmiało usiłując pojąć, co też się może stać? Od drzwi do drzwi, od buczka do buczka trafiłam w końcu na wykład, na którym zostałam porażona słowem.
Słowo. Język, jako fundament i jako klucz otwierający wszystkie drzwi, w tym drzwi do uwikłania takiego, że żaden klucz już nie pomoże.
Właściwie to jakby się zastanowić, od czego tak naprawdę się zaczęło, to wychodzi na to, że na początku było słowo, a słowo było u Boga i Bogiem było słowo. W wyniku fatalnego splotu niefartów, którego przyczyną musiała być kobieta! Bóg, będący słowem zstąpił z niebios i pomieszał ludziom języki. Chcąc działać wspólnie, drążąc kamień, wspinając się na chmury człowiek został pokarany słowem. Czym to słowo jest, skoro ma być tą kością niezgody rzuconą pomiędzy kulturę?
Spór chyba najczęściej toczy się pomiędzy tym, które słowo jest bardziej żywe, to w dialogu czy to pisane. Może istnieją pewne półśrodki, jakieś niedokonane śmierci, kiedy to na wpół żywe słowo wskrzeszane jest gdzieś pomiędzy przekazem ustnym a niewerbalnym? Komunikat jako całość nie zna samego słowa. Jak to nieszczęścia, chodzi zawsze stadami. Swoją drogą, jak można twierdzić, że słowu pisanemu nie towarzyszy żaden dźwięk? Słyszeliście kiedyś siebie jak pisaliście coś? Długopis, pióro, klawiatura, wszystkie one wydają dźwięk, jak piszemy. To ma być ta przewaga, ta fala pomiędzy ustami a uchem?
Może w takim razie nie chodzi o sam zapis, który przecież nie może zawisnąć w powietrzu pomiędzy komunikatorami. W dialogu wysyłamy sobie słowa, upakowane w bardzo zgrabne komunikaty. Jedna paczuszka, kolejna, i kiedy już odpakujemy wszystkie papierki w które opakowane jest słowo, zostaje nam sens. Czy sens zatem jest tym słowem, o które się tutaj rozchodzi? W takim razie dlaczego przekaz pisany, opakowany w różne owijki miałby mieć mniejszą wartość niż przekaz ustny, kiedy to ów sens żyje i rozgrywa się pomiędzy umysłami.
Słowo. Dlaczego pomiędzy umysłami nie miałby się rozgrywać równie owocny dialog w słowie pisanym, kiedy wysyłamy sobie w słowa opakowane sensy na czatach, mailowo, smsowo? Moim zdaniem, zarówno tu jak i tam mamy opakowania, tylko że w jednym przypadku są to pudełka a w innym papier. Kolejność przypadkowa.
Nie zgodzę się z nikim, kto twierdzi, że jestem mniej żywa pisząc niż mówiąc. Dopóki żyję, jestem żywa, kropka. Rozgrywam, przetasowuje, porządkuje, komunikuje, i na Boga, na Słowo! Na pewno nie mogę być przyczyną wszystkich nieszczęść.

czwartek, 10 października 2013

Życie studenta

Pewnie znacie wszelkie żarciki o studiujących dwa kierunki. Te poniżej może i nie są mojego autorstwa, ale za to są moim udziałem:

 - muszę odwiedzić wydział Fizyki i powiedzieć o moich doświadczeniach w zakresie zagięcia czasoprzestrzeni
 - zaobserwowałam bardzo przykre skutki teleportacji podczas jednej z prób przedostania się z jednej Uczelni na drugą
 - we wtorki nie mam okienek na jedzenie, a w środy, na jedzenie i sen
 - mam całe mnóstwo półtorej godziny czasu w piątki, więc może jakiś dodatkowy fakultet?
 - ciekawe co mówi podręcznik do savoir vivre, kiedy na jedną grupę chcą się przepisać jednocześnie: młoda mama, studiujący dwa kierunki, dojeżdżający z sąsiedniego województwa. Kto komu ustępuje pierwszeństwa?
 - Dzień dobry Panie Dziekanie, czy mógłby Pan podpisać zgodę na cud? Napisałam stosowny wniosek, potrzebuję tylko Pańskiej zgody.. etc

Wszystko rzecz jasna wywróciło się do góry nogami. Kiedy myślałam, że jestem pierwszą studentką na świecie, której nie pokrywają się dwa plany z dwóch różnych Uczelni, oba kierunki postanowiły wprowadzić "kosmetyczne zmiany", które rozwiały moją idyllę zanim się jeszcze zaczęła.
Niemniej jednak, wykorzystując wszelkie znane mi zasoby perswazji, chwytów erystycznych, znajomości, wspierana odrobiną szczęścia, udało mi się zaprowadzić ład w mojej galaktyce.

Jestem zatem całkiem szczęśliwą, całkowicie niewyspaną, wiecznie w biegu, wiecznie zaczytaną studentką dwóch najlepszych na świecie kierunków.. a przynajmniej tych w ścisłej czołówce.
Rzucona w wir pracy, gonitwy, deadlineów, stresu, czuję się w końcu na miejscu.

Obiecałam sobie rozpoczynając blogowanie tutaj, rozkręcić się nieco w tym miejscu, a nawet jeszcze nie rozpakowałam wszystkich kartonów, nie poprzybijałam gwoździ i nie powiesiłam na nich obrazów.
Właściwie to wszędzie jestem takim przeprowadzkowym bytem, koczującym pomiędzy jednym unikiem a drugim, czekającym aż nadarzy się okazja, by się rzucić w inne lokum, inne dziedziny. Stara już i niedołężna, schorowana! A nadal ten króliczek na horyzoncie kusi i wyprowadza w coraz to nowe pola. Obiecywać nie będę, że to blogowe poletko w końcu odchwaszczę, zasieję i podlewać będę, bo będę, tylko nie wiem jeszcze kiedy.
W każdym razie, jestem, żyję, stęskniłam się, czasu!