Jerzy Tadeusz Mróz, Z cyklu "Miejsca" 03

piątek, 1 listopada 2013

Roztrojenie jaźni

Jeśli bym miała podzielić jakoś swój mózg, to na pewno nie byłby to podział na półkule. Już kiedyś tutaj zahaczyłam o temat podzielności uwagi (http://gruszko.blogspot.com/2013/08/podzielnosc-uwagi.html), i z nowymi przemyśleniami chciałabym się do niego odnieść.

Niespecjalnie też do mnie przemawia podział na humanistów i ścisłowców, gdyż brzmi tak samo nienaturalnie, jak podział na brunetów i blondynów. Pomimo iż dążymy usilnie do poznania i określenia niepodzielnej, podstawowej cząstki subatomowej z której zbudowana jest cała materia, to jednak pragnę zauważyć, jako że nadal jej nie znamy (nie możemy być pewni, czy znamy i czy kiedykolwiek poznamy) wszystko co nas otacza możemy swobodnie traktować jako powstałe, będące lub stające się domieszkami różnych, złożonych struktur. Zatem pomimo iż założyć możemy, że zarówno bruneci i blondyni, ścisłowcy i humaniści składają się z tego samego, to jednak całe bogactwo możliwości, jakie daje nam natura możemy swobodnie nazywać różnorodnością. W tejże różnorodności podział na to co czarne i białe jest w moim odczuciu sztuczny.
Nigdy się nie czułam tylko artystką, bądź humanistką, a kiedy już napotykałam kolejną przesłankę, że jednak w gruncie rzeczy, lepszy ze mnie teoretyk niż praktyk, to nagle dostawałam niezbite dowody na to, że właściwie to mogę przefarbować włosy na blond i jeśli tylko będę je farbować przez dostatecznie długą ilość czasu, to będę mogła się nazywać blondynką, będę mogła się z blondynką utożsamiać. No bo kto mi zarzuci, że moja szafa jest w większości czarna? Ubieram się cały czas w czerń, ale czy ktokolwiek kto nie widział mojej szafy jest w stanie stwierdzić, czy większość jej zawartości to jednak nie białe koszule?
Nie jestem zatem artystką, mimo iż się nią bardzo mocno czuję, staram się czuć, bardzo się z artystką utożsamiam, jak tworzę. Dopiero od tego roku studiuję filozofię, ale zdążyłam się już w ciągu tych dwóch miesięcy zgodzić z Kazimierzem  Ajdukiewiczem, że będąc chemikiem, kończąc pracę o 16stej, i idąc do domu, przestaję być chemikiem i jestem mężem a także i ojcem, natomiast wychodząc z wykładów z filozofii i udając się do domu i wchodząc do niego nawet, nie przestaję być filozofem. Byłam przecież filozofem wtedy jeszcze, kiedy wybrałam, że nim nie będę. Kiedy stałam po maturze przed wyborem studiów i wybrałam astronomię.
Czy jestem zatem astrofizykiem? Nie jestem, studia przecież przerwałam, nikt o zdrowych zmysłach, nie dałby mi prowadzić poważnej pracy naukowej w obserwatorium, jako że nie ukończyłam studiów i ukłoniwszy się w kierunku ASP wypięłam się jednocześnie na cały wydział Fizyki.
Dla zachowania wewnętrznej równowagi pomiędzy różnymi odmianami mocy, stając pomiędzy byciem rycerzem Jedi czy Sithem jestem w nie lada kropce. No bo przecież żeby zachować wewnętrzną spójność, żeby się ze sobą zgadzać, będę skakać z kwiatka na kwiatek, będę jedną ręką czytać artykuł o andronach a drugą malować obraz. Wiem też, że nie mogąc wiecznie siedzieć okrakiem na płocie, muszę się w końcu zdecydować kim tutaj być i jak jednocześnie być kimś zupełnie przeciwnym. Jak to zrobić, żeby nikt się nie połapał, żeby wilk syty i owca cała i żeby bilans energii we wszechświecie pozostał nienaruszony?
Jeśli bym miała wybrać, dookreślić się na tyle, by wrócić do studiowania astrofizyki, to musiałabym jednocześnie, w całkiem osobnym wymiarze, być tylko i wyłącznie panią grafik, tworzącą kolejny cykl ilustracji.
W gruncie rzeczy opowiem się tutaj po stronie fizyki twierdząc, że nie doświadczyłam żadnych mistycznych przeżyć w rozmowie ze sobą z innego wymiaru. Takiej rozmowy nigdy nie było i wątpię bym mogła sobie chociażby wyobrazić jak ta rozmowa miałaby wyglądać. Nie mogę nawet nakreślić odpowiedniego scenariusza, zatem nie mogę też mieć przeczucia, czy ja jestem czy nie jestem w innym wszechświecie. Jeśli zatem jestem spakowana do 3 ziemskich wymiarów, to czy mam wystarczającą ilość czwartego wymiaru by spróbować być jednocześnie artystką, humanistką i ścisłowcem?

Jeśli bym miała w swoim życiu tą możliwość podzielenia swojego umysłu, to nadal nie będzie to podział na półkule. Jestem wybitnie praworęczna, nie umiałabym sobie lewą ręką wytrzeć brody upaćkanej ketchupem. A tak właściwie, to najbardziej lubię jeść frytki z majonezem.

8 komentarzy:

  1. Dziwna sprawa. Zwłaszcza, jeśli miałbym się odnieść do jednej z Twoich wypowiedzi, gdzie wtedy najważniejsza była dla Ciebie sama droga. Skąd więc takie rozterki? Po co chcesz się określać, wpasowywać w jakieś kryteria częściowo, lub w całości? Coś się jednak musiało zmienić, skoro szukasz swojego miejsca w społeczeństwie. Wygląda to trochę, jakbyś się przed kimś tłumaczyła. A może tłumaczysz się samej sobie - czujesz, że coś jest nie tak i koniecznie potrzebujesz jakiegoś usprawiedliwienia, a potwierdzenie Twoich słów przez kogoś z zewnątrz byłoby wisienką na torcie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno się nikomu nie tłumaczę, a jeśli już sama sobie, to staram się więcej zrozumieć z tego co myślę, co się ze mną dzieje i dlaczego. Nie widzę nic złego, w porządkowaniu od czasu do czasu swojego porozrzucanego ja, pozbieraniu się z różnych cząstek na szufelkę, żeby zachować wewnętrzny porządek. Dobrze, że piszesz, że moja wypowiedź, może mieć właśnie taki wydźwięk - tłumaczenia się. Może wchodzi tu jakieś kryterium fałszywej świadomości? Jako analityk rozbieram wiecznie wszystko na części i składam do kupy. Zbierając zatem wszystko razem, nadal wygląda to spójnie. W cyklicznych odstępach rozbijam się na kawałki, porządkuje, określam, rozmyślam, przekształcam, ulepszam, rozbieram i znów porządkuje. Wiecznie w ruchu, wiecznie w drodze, nadal wszystko do siebie pasuje ;)

      Usuń
    2. To podsumowanie "w drodze" brzmi trochę naciąganie. Ale już, nie ma co. Nie jest ważna całość - chodzi mi o to, co się dzieje w teraźniejszości (odnosząc się do tematu rozmowy rzecz jasna, to nie jest maksyma życiowa). W swoim przypadku również mogę powiedzieć, że cały czas jestem w drodze, jak każdy zresztą. Nic w tym nadzwyczajnego. Chyba, że ktoś stoi w miejscu, albo ma regres, to już inna sprawa. To, do czego piję, to cel. Rzecz, która dla Ciebie rzekomo jest nieistotna, a jednak szukasz jej pierwiastków w tym, co robisz. No właśnie, po co robisz to, co robisz? Nie dla samego robienia. I może tu nie tylko chodzić o studia. Może podobne rozterki dotyczą również innych aspektów Twojego życia. Może właśnie po to tak się teraz rozdrabniasz, szukasz, przyglądasz sobie z różnych perspektyw. Póki co przypomina to postrzeganie świata jako filmu, przy którym musisz tylko pamiętać, aby w odpowiednim czasie zmienić szpulę i zaś w koło ta sama bajka: idziemy gdzieś, nie wiemy gdzie i po co. Ludzie przechodzą takie resety w swoich głowach, czasem nawet nie wiedzą, że to robią. Nazywają to kryzysami. Ale wiadomo, o co naprawdę chodzi. I to jest naturalne, to jest potrzebne, bo nic nie jest stałe. Prawda, w odniesieniu do całości, do "wiecznie w ruchu" się zgodzę, nie o tym jednak mówiłem. No i oczywiście to, że jesteś w drodze nie znaczy, że nie możesz się do czegoś wpasować i iść czymś bardziej konkretnym, niż "wybiorę wszystko, albo nic" torem. Co o tym myślisz?

      Usuń
    3. Nigdy nie powiedziałam, że cel jest dla mnie nieistotny. Za to co mówiłam na pewno, to że jest mniej istotny niż sama droga (czymkolwiek by nie była). Co do reszty, to bardziej rozumiem poprzedni Twój przekaz, po przeczytaniu komentarza powyżej, i z tym zastrzeżeniem celowości, masz w wielu punktach słuszność. Po to zamieszczam swojej wątpliwej jakości wypociny umysłowe dotyczące li i jedynie mojej osoby, byście się dzielili ze mną spostrzeżeniami. Zwłaszcza, jeśli jak Ty, znacie mnie codzienną. Taka była moja intencja, poza tą, by coś z siebie wyrzucić, postarać się poukładać puzzle, nie do końca pasujące do spójnego obrazu, jaki lubię mieć w głowie.
      Przekraczać swoje granice, dążyć do poznania własnych granic, oto jak bym określiła cel. Chociaż nie lubię tego robić, bo przecież bez przesady. Aż tyle powagi i zasadności i stosowności mi nie trzeba, bym się musiała przed sobą sama spowiadać zawsze, czemu, co i jak robię ;)

      Usuń
    4. Nie lubię odnosi się do określania celu ;)
      Natomiast z czym się muszę bezspornie zgodzić, to z tym, że jak już działam, czy określam, to zawsze w stosunku do czegoś. Nie chodzi tu o dopasowywanie się do jakiegoś schematu, tylko działanie w stosunku do niego, odnosząc się do. Przekładając na relacje z innymi, to jestem jednostką dostosowującą się do innych. I rozumiem o co Ci może chodzić z tą metaforą filmu, zmienianiem szpuli, staniem obok i czekaniem aż trzeba będzie zmienić bajkę i się dostosować.
      Może to by wyjaśniało to rozbicie? Z jednej strony wszystko albo nic, ale z drugiej to przecież niczego wybierać nie muszę, bo się po prostu dostosuje do okoliczności?

      Usuń
  2. Jeśli określanie siebie to rodzaj narracji, a nie dopasowywania swoich fragmentów do za ciasnych na całokształt ubranek, to jest to dążenie do pełni. Tak myślę. Żadna opowieść nie biegnie po prostej, jednolitej drodze. Nasz uwaga właśnie tego by nie zniosła. Inna sprawa, że są opowieści mniej i bardziej gęste, mniej i bardziej zwarte, bardziej kameralne jedne, inne epickie itd. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podoba mi się określenie narracji :) sprawozdania z tego co się rozgrywa. Już gdzieś użyłam wcześniej określenia, które przyszło mi teraz namyśl - przetasowanie. Mam talię, gram, wykładam na stół karty, przetasowuje i gram kartami przy kolejnym rozdaniu.
      A tutaj zamieszczam opowieść o niektórych fragmentach gry. Czasem będzie to samo rozdanie, czasem wynik końcowy, a niekiedy po prostu przetasowanie.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń